Najbardziej nieprzewidywalny europejski festiwal? Pohoda 2019!

Koncert, który trwa 7 minut? Burleska zamiast występu Charlotte Gainsbourg? Prezydent Słowacji śpiewająca „Bohemian Rhapsody” przy akompaniamencie rozklekotanego pianina? Tegoroczna edycja Pohody udowodniła, że odbywająca się na terenie lotniska w Trenczynie impreza to najbardziej nieprzewidywalny europejski festiwal!

Pohoda 2019

Caputova- fot.Tomas-Tkacik

W tym roku na własne oczy doświadczyliśmy zmiany pokoleniowej na festiwalu. Nie pierwszy raz byliśmy w Trenczynie z dziećmi, ale po raz pierwszy były na tyle duże i świadome, że to one nas ciągały po koncertach i polecały występy, a nie na odwrót. Możemy się tylko cieszyć, że Pohoda ukształtowała w jakiś sposób nie tylko nas, ale też nasze pociechy. Wszystko zaczęło się już w trakcie podróży na festiwal, kiedy 17-letni syn naszej koleżanki – Maciek – zwrócił uwagę na fakt, że w Polsce na plakatach reklamujących Open’era organizator wrzuca nazwy zupełnie nieznanych zespołów. No bo przecież kto zna Smashing Pumpkins i The Strokes? Jak tylko spojrzał na plakat Pohody z wybitymi największą czcionką nazwami The 1975 i Skepta, od razu wiedział, o co chodzi. Była to dla niego zupełnie niezrozumiała sytuacja.

Z kolei 15-letni Miłosz był autorem zaskakującej odpowiedzi na pytanie jednego z czeskich festiwalowiczów, z którym przegadaliśmy dobrą godzinę przy pysznym piwie. Facet zapytał go, która to Pohoda w jego życiu, bo on już jest na szóstej! Zgodnie z prawdą Miłosz odpowiedział, że dziesiąta, co mocno zaskoczyło naszego rozmówcę. Przejdźmy jednak powoli do rzeczy.

Pani prezydent śpiewa Queen

Pohodowa weteranka Lola Marsh przywitała nas w czwartek na głównej scenie, gdzie mogliśmy na spokojnie „wejść” w festiwalowy tryb. Kolejne atrakcje pierwszego dnia przedstawiła nam nasza młodzież, zaciągając nas na The 1975 i składającego rymy Brytyjczyka – Skeptę. Na tym pierwszym koncercie, mimo że muzycznie to raczej nie nasza bajka, daliśmy się w końcówce ponieść tanecznym rytmom i przypominającym momentami nieodżałowanego Prince’a koncertowym aranżom.  Akompaniująca koncertowi Frankovka też nie była tutaj bez znaczenia. Natomiast w sprawie występu Skepty - pozostaliśmy sceptyczni, w przeciwieństwie do naszych latorośli, co młodzież skwitowała kultowym: „Widzicie? Tak, jak wy teraz, my czuliśmy się parę lat temu, gdy zaciągnęliście nas na koncert Lou Reeda. Jesteśmy kwita!”. Lepszej zemsty sami byśmy nie wymyślili. Ważnym wydarzeniem pierwszego dnia imprezy był też jubileuszowy koncert legendy czechosłowackiej sceny muzycznej. Plastic People of the Universe zagrali pełen rozmachu koncert w towarzystwie muzyków filharmonii z Brna.

Skepta - fot. Tomas-Tkacik

Pohoda to nie tylko muzyka, ale również spotkania z politykami, pisarzami i artystami. W tym roku do bawiących się na festiwalu dołączyła świeżo wybrana prezydent Słowacji - Zuzana Čaputová. Trzy dni w lipcu staramy się odpocząć od polskiej polityki, więc w słowacką też nie chcieliśmy wchodzić i odpuściliśmy sobie wizytę na jej wykładzie. No ale jeśli do rozstawionego na terenie festiwalu jednego z kilku pianin, na których koncertowicze mogą dać upust swoim twórczym emocjom, podchodzi pani prezydent i przyłącza się do wspólnego śpiewania „Bohemian Rhapsody”, trudno nie podnieść się z trawnika i nie popatrzeć na tę niezwykłą chwilę. Jeśli tak ma wyglądać lewicowa wrażliwość, to nawet my nie mamy nic przeciwko, a jesteśmy z Podkarpacia!

Młodzież zabrała nas także na spotkanie z czeskim rzeźbiarzem Davidem Černým. Jego rzeźby zdobią m.in. Pragę; w tym roku jedna z nich upiększała także teren festiwalu. Niestety, pan David nie dojechał. Cóż robić, musieliśmy wrócić na koncerty.

Girl power

I tak piątkowe szaleństwa zaczęliśmy dość wcześnie, od koncertu trzech pań (i jednego pana za garami) tworzących Dream Wife. Punkowa energia rozniosła jedną z naszych ulubionych scen festiwalu – Budiš Stage. Było bardzo dobrze, z kulminacyjnym momentem w postaci utworu „FUU”. Brudna gitarowa introdukcja z pulsującą sekcją rytmiczną zrobiła robotę, a dziko wykrzyczany refren, że nas „wydymają, znajdą i znowu wydymają” sprawił, że wszyscy zaczęliśmy marzyć o takich „żonach”.

Dream Wife - fot.Michal Augustini

Żeby nieco ukrócić nasze fantazje, dla równowagi obejrzeliśmy izraelską artystkę – Noga Erez. Wyobraźcie sobie koleżankę, która na zewnątrz jest wulgarną, ale zabawną „typiarą”, a jej poglądy, zupełnie odmienne od waszych, za każdym razem musi wywrzeszczeć wam w twarz, używając przy tym przekleństw. Do tego jest totalnym wrażliwcem i super kumplem - właśnie takie skojarzenie mieliśmy, oglądając Izraelkę.

Tak spodobał nam się ten feministyczny wątek Pohody, że postanowiliśmy pociągnąć go dalej i ruszyliśmy na Europa Stage na koncert duetu Sink Ya Teeth. Muzycznie zostaliśmy przeniesieni do lat 80. ubiegłego wieku z przebojowymi, ale też lekko nostalgicznymi podkładami. Porcji smutku dołożyły tez teksty Marii Uznor. Skojarzenia z New Order, ale i z LCD Soundsystem nie mogły być pozbawione podstaw. Kto nie zobaczył ich w namiocie, miał jeszcze jedną szansę. Panie zastąpiły wieczorem na głównej scenie odwołany show Lykke Li. Zasmucony szef festiwalu Mišo Kaščák osobiście poinformował nas o tym ze sceny po koncercie The Roots. Nie przejmuj się Mišo, i tak poszlibyśmy wtedy na Viagra Boys. Nie zaburzajmy jednak chronologii festiwalowych doznań.

Viagra, piwo i papirerosy

Po zażyciu sporej dawki scenicznej kobiecości w tylu różnych postaciach potrzebowaliśmy solidnej dawki testosteronu. I tutaj na trzech białych rumakach wjechali z odsieczą: The Roots, Death Grips i Viagra Boys.

Viagra Boys -fot.Ondrej Koščík

Brooklińska legenda dała takiego czadu, że wszyscy przez bitą godzinę byliśmy na muzycznym haju. Do tego zrobili wszystko z takim luzem, że chcielibyśmy mieć chociaż 1% tego lajtu dzisiaj rano w pracy. Czego tam nie było. Hasający po scenie facet z ogromniastą tubą, solówki gitarowe i wariactwa basisty, stoicyzm Questlove’a za zestawem perkusyjnym. Nie zapominajmy też o wodzireju tego funk-soulowo-hiphopowego cyrku – Black Thought, który przedstawiał po kolei muzyków. Poznaliśmy drum madafakerów i string assasinów, wszystko przearanżowane i najwyższej jakości. The Roots górą!

Męski wieczór wszedł na wyższe obroty przy dźwiękach Death Grips. Starzy ludzie stali z tyłu i z zaciekawieniem oglądali ten pokaz zwierzęcej agresji, młodzież poszła w tany i wróciła w przemoczonych od potu ubraniach. Rozumiejąc konwencję, nie do końca wczuliśmy się w klimat animalnego, dźwiękowego skowytu.

W ramach edukacji wzięliśmy dzieciarnię na Viagra Boys. Niech zobaczą, jak to się robi w starym stylu! Scena Budiš była nabita do granic. Zaczęli niemrawo, potrzebowali kilku piosenek, żeby wejść na odpowiednie obroty, ale przy „Just Like You” już wiedzieliśmy, że to będzie faworyt do miana „najlepiej” na festiwalu. „With the same fucked up people that surround me” - krzyczeliśmy w ekstazie, a „Sports” uprawiali już absolutnie wszyscy zebrani na koncertowej arenie. Sebastian Murphy z nieodłącznym piwem i papierochem, raz próbujący robić pompki, innym razem pokazujący nam swoje wytatuowane dupsko na przemian z piwnym bandziochem. Dużo oczekiwaliśmy, a dostaliśmy jeszcze więcej!

Najkrótszy koncert Pohody

I gdy wydawało się, że lepiej być nie może, trafiliśmy na koncert Michaela Kiwanuki. Ogromne wrażenie zrobił już sam skład, z jakim pojawił się muzyk. Były chórzystki, był gitarzysta wyglądający jakby właśnie odbył podróż w czasie i przyjechał do nas prosto z planu serialu „Ulice San Francisco”, gdzie wcielał się w rolę czarnego dealera. Muzyka mocno osadzona w soulu lat 70.  z aranżacjami przypominającymi melodyjne przeboje Amy Winehouse to znak firmowy Brytyjczyka. Na żywo ma to jednak dodatkową moc, co doceniła publiczność, za co wiele razy dziękował jej tego wieczoru Kiwanuka. Tak prawie skończył się dla nas bardzo mocny muzycznie piątek. Prawie, bo trafiliśmy na jeszcze jedną scenę. 

Od kilku lat na Pohodzie stoi garaż, a w nim lokalne przysmaki podane najczęściej w punkowym, a nawet metalowym (co jest tutaj niezwykłym wydarzeniem) sosie. W piątkową noc zagrał zespół, który, jak zapewniają organizatorzy, zagrał już w tym roku 111 koncertów i wydał 77 płyt. Przy Garażu pojawiliśmy się ponad pół godziny przed koncertem, co pozwoliło nam spokojnie przygotować się do tego wydarzenia (Frankovka + papierosy z lokalsami). Próbowali się dość długo, ale dźwięki były bardzo zachęcające, a przed blaszanymi drzwiami zebrała się niewidziana dotąd przez nas pod tą sceną ilość ludzi. Wreszcie o 2.30 otworzono wrota i usłyszeliśmy potężną dawkę noisecore’a wykrzyczanego wspaniałym growlem.

7 minut strachu - fot. Tomáš Kuša

Z tą „potężną dawką” trochę koloryzujemy, bo po siedmiu minutach zespół podziękował i było po koncercie. Jak się nazywasz 7 Minut Strachu, nie możesz grać ani sekundy dłużej. W przewodniku festiwalowym napisali: „Gwarantujemy, że nigdy wcześniej nie przeżyliście czegoś takiego na Pohodzie”. Widzieliśmy tu różne cuda, ale 7-minutowy koncert to było nowe, wspaniałe doświadczenie!

Pan Ego robi rokendrol

Piątek tak nas wykończył koncertowo, że sobotę spędziliśmy, zwiedzając piękny Trenczyn. Wróciliśmy, jak Holendrzy z Bazookas dokazywali na dużej scenie. Nie jest to nasza muzyka, a poza tym 2 lata temu uczestniczyliśmy w ich koncercie we wnętrzu szkolnego autobusu, ale widząc tych wszystkich uśmiechniętych ludzi bawiących się do ska i reggae. nasze serca też zaczęły dudnić w rytmie dub. To są te nieuchwytne momenty, kiedy czujesz jedność z całą festiwalową grupą, kiedy masz łzy w oczach ze szczęścia, że jesteś częścią tego wydarzenia i dopiero kufel zimnego piwa musi cię przywrócić do zejścia na ziemię i wytarcia z czoła kropelek potu nadmiernej egzaltacji.

Po takim rozklejeniu się potrzebowaliśmy solidnej pięści w twarz i tutaj najbardziej liczyliśmy na Belgów z Raketkanon. 300% mocy, ciężka gitara, szaleństwo niczym Nine Inch Nails na słynnym koncercie na Woodstock z 1994. Wspaniały zespół. I gdy wszystko szło w jak najlepszym kierunku, a wokalista Pieter-Paul Devos już „to” poczuł i władował się w publiczność, nadchodząca burza dała nam wszystkim kopniaka w tyłek - organizatorzy ze względów bezpieczeństwa przerwali koncert. Panowie jeszcze wrócili, na 3 piosenki, ale pewnych rzeczy już nie odtworzysz. I mimo że atmosfera lekko siadła, to musicie zastosować się do naszej rady: lepszy Raketkanon podczas burzy niż belgijskie frytki!

Zajrzeliśmy tez na Haiku Hands na Sporka Stage, najbardziej tanecznej scenie festiwalu. Trzy dziewczyny zadały szyku prawie jak Beastie Boys. Nasze córki byłyby zachwycone, my poszliśmy dalej.

„Tonight I'm a rock 'n' roll star”! And you’re fuckin’ not!” - dla pewności dodał po chwili Liam Gallagher, występujący na głównej arenie Pohody. Pan Ego nie mógł inaczej zacząć swojego koncertu. Na wielkich telebimach oglądaliśmy jego twarz w każdej wersji – z przodu, lewy profil, prawy profil, zbliżenie z kamery na mikrofonie, ujęcie z drona. Gdy oglądasz takiego zarozumialca przez godzinę, zaczynasz rozumieć, dlaczego jego najlepszym kumplem jest Lars Ulrich. Nie zmienia to faktu, że na „Morning Glory”, i oczywiście „Wonderwall” zdarliśmy gardło, a sam koncert był po prostu bardzo dobry. Po wszystkim poszliśmy spożywać „Cigarettes & Alcohol”, bo któż nie chciałby poświętować chwilę po takim występie.

Liam Gallagher - fot. Ondrej Koščík

Sorry Charlotte

Później stanęliśmy przed nie lada dylematem. Dojrzała kobieta – Charlotte Gainsbourg, czy burleska, która w tym roku gościła pierwszy raz na Pohodzie. Po krótkim głosowaniu w gronie pięciu facetów burleska wygrała o włos, stosunkiem głosów 5:0! Sorry Charlotte, następnym razem.

Samo przedstawienie miało miejsce w drewnianym, quasi-cyrkowym przybytku. Sufit obity aksamitami, na ścianach lustra, sprawiające iluzję pobytu w gabinecie ze zwierciadłami. Dołączył do nas wspomniany wcześniej Miłosz, zachęcony tekstem taty: „Chodź, zobaczysz na żywo gołą babę”. Miłosz przytomnie zwrócił tacie uwagę, „że nie ma się czym podniecać”. Nie miał racji. Numer z hula-hopami zapierał dech w piersiach. Panie zagrzewały publiczność do wydawania dzikich okrzyków, więc wyliśmy jak wilk do księżyca, po każdym fragmencie garderoby lądującym na scenie. Panie były piękne, my zadowoleni, więc chcieliśmy zobaczyć jeszcze więcej ciała.

burleska - fot. Tomáš Kuša

Mimo późnej pory i festiwalowego zmęczenia Show Me The Body doładowali nam wszystkim akumulatory. Punk, rap, elektornika, błotnista sludge’owa gitara i on - Julian Cashwan Pratt. Facet wygląda jak skrzyżowanie Malcolma X z Edwardem Nortonem z czasów „Więźnia nienawiści”. Agresja prawie rozsadzała namiot. Oczywiście zakończył występ wśród widowni oraz pożegnał się z nami soczystym „Fuck you!”, na które odpowiedzielismy „Fuck you too!”. Festiwale to nie rurki z kremem, a że na koniec trafiła nam się jedna z tak wspaniałym nadzieniem? Samymi langoszami człowiek się nie naje.

Na koniec, jeśli dobrnęliście aż tutaj, nasza ostatnia wola. Z uwagi na metrykę, o której co chwilę przypominały nam dzieci (”Zachowujcie się, jesteście starzy”, „Dlaczego wujek lata na rękach ludzi? Przecież ludzie w jego wieku tak się nie zachowują”), bardzo prosimy każdego, kto czyta te słowa, żeby dopilnował, aby po śmierci nasze prochy rozsypano na trenczyńskim lotnisku.

Pohodo, jesteś najlepsza.

Tomasz Balawejder + Tomasz Bielenia

Autor: Katarzyna Solecka

Komentarze