hity na MAXXa
hity na MAXXa

Teleportacja, pirotechnika, muzyka, taka sytuacja, czyli relacja z koncertu TWENTY ONE PILOTS w Łodzi

Czy w samym środku tygodnia można dać koncert życia? Taki, który będzie niepowtarzalnym, energetycznym spektaklem pełnym niespodzianek, popisów kaskaderskich, a nawet teleportacji? Można. Tylko trzeba się nazywać Twenty One Pilots. Nie będzie przesadą jeśli napiszę, że środowy wieczór w Atlas Arenie zorganizowany przez Live Nation zostanie na długo w pamięci fanów tego zespołu. W dodatku nie tylko tych, którym udało się dotrzeć na miejsce.

fot. shutterstock.com
fot. shutterstock.com

Po sukcesie takich numerów jak “Heathens”, “Stressed out”, czy “Ride” Twenty One Pilots nie spoczywają na laurach. Każde kolejne wydawnictwo, trasa koncertowa, czy występ telewizyjny udowadnia, że to artyści, którzy mają jeszcze sporo do powiedzenia. Udało im się to pokazać również tym razem, podczas wizyty w Łodzi. Duet odwiedził Polskę w ramach trasy promującej wydany w zeszłym roku album “Clancy”. Można jednak śmiało powiedzieć, że to był koncert w stylu “the best of”. Udało im się wpleść w setlistę niemal wszystkie kompozycje z ostatniego wydawnictwa, ale zadbali też o tych, którzy chcieli usłyszeć starsze hity. Dostaliśmy perfekcyjnie zbalansowane show, które zahipnotyzowało i wciągnęło już od pierwszej sekundy. A nawet chwilę wcześniej. W nawiązaniu do numeru “Midwest Indigo”, jeszcze przed rozpoczęciem koncertu, z głośników usłyszeliśmy wers “What's your ETA?” (tłum. Jaki jest Twój szacowany czas przybycia?, na co fani, zgodnie z tekstem odkrzyknęli “two minutes”. I jak z zegarkiem w ręku, dwie minuty później zgasło światło. Zaczął się świetnie zaplanowany performance pełen wizualizacji, pirotechniki, laserów i emocji. 

Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego początku

Numerem na otwarcie był “Overcompensate” z “Clancy”. Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszego początku. Od pierwszych taktów kurtyna była podświetlona na czerwono, światła główne pulsowały, a na bocznych ekranach wyświetlany był teledysk. Po chwili, w rytm muzyki kurtyna dynamicznie opadła i pokazała całego w czerwieni, grającego już na perkusji Josha Duna. To był moment, w którym wszystkie powitalne piski skierowane były tylko do niego. Ale gdy nadszedł czas na pierwszą zwrotkę piosenki, jak wystrzelony z procy, w towarzystwie iskier, wyskoczył z ciemności zamaskowany Tyler Joseph. I już od tego momentu było pewne - wszystkie piosenki będziemy śpiewać razem, aż do zdarcia gardła. On i my zebrani w Atlas Arenie. Bardzo szybko też mogliśmy poczuć się jak jeden organizm. Albo raczej stęsknieni za sobą przyjaciele. “Overcompensate” jeszcze nie dobiegło końca, a wokalista już rzucił się w stojący przy barierkach tłum. Te barierki długo ich nie oddzielały. Nagle pojawił się podest, trzymany przez fanów, na który wspiął się Tyler i z tego lekko chwiejącego się punktu zaczął śpiewać “Holding On to You”. Ledwo skończyła się zwrotka, a on już był na scenie, za swoim pianinem. Wszystko działo się tak szybko, że aż ciężko uwierzyć, że to dopiero rozbiegówka. Jeszcze bardziej spektakularne było wykonanie kolejnego numeru - “Car Radio”. Pod sam koniec piosenki wokalista zniknął wskakując wprost do dziury w scenie. Choć chyba powinniśmy to nazwać teleportem, bo dosłownie sekundę później światła skierowały się w punkt tuż pod dachem Atlas Areny, gdzie ponad trybunami nagle pojawił się Tyler, by dokończyć utwór. Można było podejrzewać, że to sobowtór, ale nie. Kiedy na koniec piosenki zdjął maskę, mieliśmy pewność, że to on. Jak to zrobił? Odpowiedź nie jest istotna. Istotny jest efekt - wyborne, emocjonujące show. 

Teleportacja, pirotechnika, muzyka, taka sytuacja, czyli relacja z koncertu TWENTY ONE PILOTS w Łodzi

fot. shutterstock.com

Złożyli ofertę, której nie dało się odrzucić

Te emocje wciąż w nas szalały. Również dlatego, że kolejnym punktem był materiał nagrany kilka godzin wcześniej. Już wtedy przed Atlas Areną ustawiały się kolejki. Kamerzyści zespołu rozmawiali z czekającymi tam fanami, zbierali ich historie, uwiecznili jak śpiewają i jak szykują się do samego koncertu oklejając się wzajemnie żółtymi i czerwonymi taśmami. To umówione wcześniej kolory, nawiązujące do kolorystyki płyty “Clancy”. Taśmy są natomiast elementem, który najpierw w swoich stylówkach wykorzystywali muzycy, a potem zaczęli robić to fani. I kiedy my przy zgaszonym świetle mogliśmy te wszystkie przygotowania i czułe rozmowy oglądać, rozbrzmiewały już pierwsze takty kolejnej piosenki, “The judge”, na której wykonanie Tyler pojawił się już na scenie, bez maski. To był też moment, kiedy miał okazję powiedzieć do nas coś więcej. A warto było słuchać. Twenty One Pilots złożyli tego wieczoru ofertę, której nie dało się odrzucić. Po pełnym energii wejściu, przywitaniu i wspomnieniu poprzedniej wizyty w Łodzi, Tyler Joseph z zawadiackim uśmiechem rzucił: “Łódź. Alright, WOULD YA?” (czy raczej ŁÓDŹJA?). To krótkie pytanie sprawiło, że z tysięcy gardeł wydobyły się okrzyki entuzjazmu, podziwu i chyba nawet miłości. Bo nie dość, że zespół doskonale pamiętał do jakiego miasta wrócił, wymówił jego niełatwą nazwę poprawnie, to jeszcze dorzucił zaczepną grę słów. Krótko mówiąc: odpowiedź była na tak. A to dopiero początek serii miłych gestów w kierunku polskich fanów. Nieco później, pod koniec piosenki “My Blood”, wokalista w jeden z wersów wplótł słowa “in Poland”. I choć w tamtym momencie niewiele osób to odnotowało, to kilka sekund później kolejnego polskiego akcentu już przegapić się nie dało. Josh Dun zaprezentował swoją nową, wyjątkową koszulkę. Zdjął bluzę, a my mogliśmy zobaczyć czarny tank top z napisem “Łódź”. Zagrał w nim kilka numerów, a finalnie rzucił go w tłum. 

Nowy-stary singiel

Wśród wszystkich zaskoczeń największym i najbardziej łapiącym za serce było wypuszczenie nowego-starego singla. Piosenka “Doubt” dobrze znana jest tym, którzy śledzą Twenty One Pilots. Znalazła się w 2015 roku na albumie “Blurryface”, ale od niedawna jej wersja demo podbija Tik toka. O tym ostatnim zespół dowiedział się od mamy Tylera Josepha. Tak opowiedziana przez wokalistę historia jest całkiem urocza, ale dopiero jej puenta wywołała niemałe poruszenie. Niedostępna wcześniej w całości wersja piosenki została oficjalnie wypuszczona do sieci właśnie w trakcie łódzkiego koncertu. Kilka chwil później zespół zagrał ją po raz pierwszy od 2016 roku. Taki prezent można dać tylko komuś, kogo naprawdę bardzo się lubi. Ale polscy fani też wiedzą jak się odwdzięczyć. W trakcie jednej z piosenek rzucili na scenę maskotki pokemonów. Wokalista odczytał przyczepioną do nich kartkę z informacją, że są one dla jego synka, który dzień wcześniej obchodził pierwsze urodziny. Wtedy cała hala zaczęła śpiewać sto lat. Uroczy gest, który ma szczęśliwy finał - maskotki rzeczywiście trafiły do malucha. Dowodów możecie szukać na Instagramie.

Jedna scena to dla nich za mało

Kto widział już koncerty TOP, ten wie, że jedna scena to dla nich za mało. Dlatego muzycy kilkakrotnie organizowali sobie mniejsze sceny-podesty w samym środku Atlas Areny. Na jedną z takich mini scen zaprosili Laurę, kilkuletnią dziewczynkę, która razem z nimi mogła zaśpiewać “Ride”. To był jeden z tych momentów, kiedy serce wręcz topi się od ciepła i nadmiaru słodyczy. I przyznam szczerze, można tu było poczuć się wyróżnionym, niezależnie od tego jakie miejsce się wybrało. Duet spacerował między fanami, angażował ich w tworzenie show, entuzjastycznie reagował na to czym próbujemy ich zaskoczyć. W dodatku panowie pojawiali się w niemal każdym strategicznym punkcie Areny. “Teleportacji” w pewnym momencie dokonał również perkusista Josh Dun. W dodatku w dłoni trzymał pochodnię, z którą przechadzał się z trybun, aż do swojego kolegi z zespołu, który czekał na niego na płycie. To nie był zwyczajny koncert. Twenty One Pilots zrobili wszystko, żeby było wyjątkowo. Kulminacją tego spotkania był numer - “Trees”. Zespół żegna się tym numerem od lat. Wchodzą w tłum, wspinają się na platformy, pozwalają się ciasno otoczyć z każdej strony i po raz ostatni wspólnie porwać się muzyce, skakać i śpiewać. Wydaje się, jakby nie dało się w tego miejsca wycisnąć więcej energii. A jednak. Na sam koniec muzycy łapią za bębny, kładą je na wyciągniętych w górę rękach fanów. Robią to pewnie, ale ostrożnie, bo na bębny nalewają wodę, by po chwili za pomocą rytmicznych uderzeń woda rozpryskiwała się na wszystkie strony. W tym samym czasie strzela czerwone konfetti, dym i odpalają się lasery. To ostatnie chwile z muzykami. Niedługo później uciekają na scenę, kłaniają się i znikają za kulisami. 

Dwie godziny i kwadrans. Tyle dostaliśmy tym razem od Amerykanów. I choć był to całkiem długi koncert, to nie będzie zaskoczeniem jeśli napiszę, że fanom i tak było mało. Na całe szczęście pojawiła się niespodziewana dokładka. Po koncercie pewien perkusista rozstawił swój sprzęt na terenie należącym do Atlas Areny, odpalił głośniki i przez około pół godziny grał numery Twenty One Pilots. Ktoś czepialski mógłby powiedzieć, że to sytuacja jak z mema: “mamy TOP w domu”. Ale tłum nie narzekał. Chłopak dość szybko został otoczony przez sporą grupę fanów zespołu, którzy razem z nim śpiewali i tańczyli. Nie chcieli go też zbyt łatwo wypuścić. Ciężko się dziwić. Piekielnie zdolny muzyk wywijał pałeczkami jak zawodowiec. I faktycznie zawodowcem jest. Jego umiejętności możecie sprawdzić na instagramie. Szukajcie użytkownika qb_drums To może choć trochę złagodzić smutek po zakończonym koncercie. Nam tymczasem pozostaje czekać, aż Twenty One Pilots wrócą ponownie do Polski. Bo że wrócą, nie mam najmniejszych wątpliwości.

Autorka: Natalia Kawałek